Jagódka zabrała swą mamę, czyli mnie, Bisię rzeczoną, na przejażdżkę. Drogi powiodły nas wzdłuż murów stoczni, która już niebawem zniknie z powierzchni ziemi i pozostanie jedynie we wspomnieniach. Jazda po drogach nieprzeznaczonych dla rowerów ma w sobie posmak wielkiej przygody, co więcej, niewiadoma, jaka jawi się mgliście na finiszu, pobudza delikatnie nadprodukcję adrenaliny, a jest to porównywalne z lekkim rauszykiem bez zastosowania zakazanych środków zawierających "procenta".
Najpierw ujrzałyśmy żurawie..., co od razu nasunęło mi myśl " nie zapuszczaj żurawia" i przypomniała mi się matma w liceum, kiedy ów żuraw był mi niezbędny:) Bardzo wtedy ceniłam te ptaki...
Po chwili dostrzegłam napis na jednym z budynków, który nawiązywał do mego dzieciństwa, a więc czasów, gdy opieką otaczała nas wszystkich Ludowa Ojczyzna i o dziwo! nikt tego nie zamalował!
Wreszcie dotarłyśmy do "kolebki'...Solidarności...niestety w głowie pojawił mi się zaraz obraz wąsiastego Lecha, ogromny długopis, jak też skok przez płot...(ja też skakałam w latach 80-tych przez różnej maści płoty wielokrotnie, zwłaszcza do przedszkola nr 8, skąd nas czasem przeganiano, ale takiego długopisu nie miałam, wąsów wtedy też jeszcze nie:) Może to przykre, ale patriotycznych odczuć brak.
A tuż obok, blisko Trzech Krzyży odbywała się msza (bo dziś Zielone Świątki), więc zatrzymałyśmy się w celach religijnych, bo czemu nie? Czerwone płaszcze powiewały.. Było to dziwne doświadczenie. Nie dotrwałam do końca.
...a potem ruszyłyśmy w kierunku Bramy Oliwskiej i Wrzeszcza |
przez most kolejowy (mam słabość do torów, które wiodą...może do domu?: a wiadomo..." w górach jest mój dom...").
Dziękuję mojej Przewodniczce za tę wycieczkę. Mama
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz