/swojana/

poniedziałek, 18 lutego 2013

Babcia Helena

Helena, żona Emila, chorowała od dłuższego czasu. Zdiagnozowano guza mózgu, który jednak zoperowano w Krakowie. Kilka miesięcy przed swoją śmiercią pisała do Bogdana:
"10/7 51
Synuśku!
Listy otrzymaliśmy. Wiesz żeśmy się troskali zresztą znasz mamusię. [...] Byłam w Krakowie w poniedziałek. Wróciłam chwała Bogu. Badał mnie pr.Miodowski. Ucho w porządku. Za trzy miesiące znów do badania. Oświadczył, że dla mnie miejsce jeszcze ma na neurologii. Tam już przyjdę do doktora w Bielsku. Mam dość Krakowa. Przyjechałam tak wymęczona, z takim bólem głowy, że do dziś nie mogę się pozbierać. [...] Cieszę się że tak strasznie umiesz oszczędzać na tych znaczkach ale więcej bym się ucieszyła byś tak był oszczędny na papierosach tym byś mi sprawił naprawdę wielką radość znów bym odnalazła mojego Bogusia. [...]Apetyt masz z czego się cieszymy jak masz mało to sobie dokup, nigdy nie oszczędzaj na jedzeniu to bardzo ważne.  Lusia z Kicinkami (Dania i Mika - przyp.swojana) wyjeżdża do Szczyrku 26tego.[...] Piszę na brudno ale nie mam siły przepisać dlatego wysyłam tak (niewyraźnie-przyp.swojana), bo ledwo na oczy patrzę.
Zasyłam pozdrowienia.
Mama"
Dziewczynki, Kicinki, wyjechały w lipcu na kolonie. Tak pisały do mamusi:

7 października 1951 roku odeszła Helena, mama Bogusia, Lusi, Lesia, Dani i Miłki, żona Emila. Umarła rano, około dziewiątej, wycieńczona zapaleniem płuc. Całą noc czuwała przy niej Herminka Szarkowa. Tknięty jakimś przeczuciem Bogdan (choć istnieje wersja, że Leszek), studiujący biologię we Wrocławiu, przechodził nocą koło dworca kolejowego. Dostrzegł pociąg, który miał jechać do Czechowic i tknięty jakimś przeczuciem nieoczekiwanie wybrał się do domu.  Dotarł nad ranem. Helena, otwarła jeszcze oczy i szepnęła: "Boguś...dajcie mu pojeść". Nie odzyskała więcej świadomości.
Dania i Miłka, ubrane w niedzielne sukienki miały właśnie wychodzić do kościoła na mszę. Dania prasowała jeszcze przed wyjściem trójkątna chusteczkę, która chciała założyć. Do pokoju wszedł Emil:
"Dzieci, chodźcie, mamusia umiera".
W pokoju przy łóżku chorej klęczała jej mama, Babcia Szarkowa. Kładła dłonie na jej klatkę piersiową i sprawdzała, czy  serce jeszcze bije. Hela oddychała z trudem i coraz wolniej. Nie zdarzył się cud.
Dziewczynki zostały wysłane na mszę. Po drodze mijały sąsiadkę, panią Świerkoszową z córką. Dania wystraszyła się, że  zapyta o mamę i ze spuszczonym wzrokiem przebiegła szybko obok. Odetchnęła z ulgą, że nie została zaczepiona, gdy po chwili usłyszała:
"Jak się mamusia czuje?"
"Mamusia umarła".
Kobieta, nie wiadomo dlaczego, zabrała dziewczynki z powrotem do domu. Po drodze spotkali jeszcze doktora Skibę, który wcześniej leczył Helenę. W dniu pogrzebu i potem w domu pojawiało się mnóstwo ludzi. Każdy chciał pomóc.
Po śmierci Heleny cała odpowiedzialność za dziewczynki, zwane w rodzinie Kicinkami, spadła na dwudziestoletnią Lusię, która podjęła też pracę na dwa etaty, by umożliwić braciom - Bogusiowi i Leszkowi studiowanie we Wrocławiu. Rano pracowała w szkole, potem na świetlicy. Jedną pensję przeznaczała na dom, drugą dla braci. Emil, żyjący we własnym świecie, nie był w stanie zająć się dziećmi, choćby i chciał. Oczywiście pracował i zarabiał, ale był zupełnie bezradny i nie przystawał do codziennego życia. Po śmierci babci miał jakieś pieniądze, które należało wydać na coś potrzebnego. Kupił lampę naftową, nie pomyślał o jedzeniu;)
Opieka nad dziewczynkami wymykała się spod kontroli, mimo starań Lusi. Często niedopilnowane chodziły do szkoły w wymiętych sukienkach. Nauczycielki, zamiast zająć się sierotami, strofowały je, że są zaniedbane. A jak niby miały sobie poradzić bez mamy? Z wyłączonym z życia ojcem, z zapracowaną starszą siostrą, z braćmi, których nie było na miejscu? Rodzina starała się pomóc - przychodziły w odwiedziny ciotki i wujkowie.Wujek Sieńczak (szwagier Heli) załatwił im obiady na stołówce kolejowej w Dziedzicach. Chodziły tam co dzień po szkole z metalowymi  bańkami. Kucharki krzyczały, że mają nieumyte naczynia. Miłka panicznie się ich bała. Potem, gdy już wracały z obiadem do domu, zatrzymywała się w pobliskich "strzelankach"* i wyjadała mięso zupy: "jo była tako głodno i tak mi to pachniało"... Wujek Sieńczak odwiedzał je na Moniuszki i upominał Emila, że  ma coś robić, ale z całego serca pomagał i załatwiał wszystko, co było potrzebne.
Ciocia Rózia Szarkowa przynosiła cukierki. Choć surowa, troszczyła się o Danię i Miłkę, sprawdzała porządek i obiecywała, że jeśli posprzątają w mieszkaniu, to znów przyniesie im cukierków:)
Wujek Stefan, brat Heli, jeszcze przed śmiercią siostry, zrobił dla Dani i Miłki drewniany wózek. Zbił go z desek, pomalował na żółto, z boku przybił czerwoną listewkę. Mogły wozić w nim swoje kauczukowe lalki, które dostały na komunię od rodziców (lalka Dani nazywała się Kraszanka, miała błękitną sukienkę, była śliczna, ale do czasu, gdy świnia odgryzła jej rękę;)) (a to świnia:)!)
Sytuacja stała się na tyle drastyczna, że mama Heleny, babcia Szarkowa, przeprowadziła się do Kielochów. Ustawiła w kuchni pryczę i została, by zająć się opieką nad małymi wnuczkami. Odtąd gotowała obiady i nadzorowała je. Było to wielkie szczęście na dziewczynek. Nareszcie było ciepło i nie chodziły głodne.
Dobrym duchem domu Kielochów była pani Stopkowa, przyjaciółka Heli. Widząc zapracowaną Lusię zabierała ja do kina albo kawiarni. Zawsze oferowała pieniądze: "Jak nie będziecie mieć pieniędzy, zawsze wam pożyczę". Emil czasami korzystał z jej pomocy. 
Bogdan i Leszek studiowali we Wrocławiu. Bogdan biologię, Leszek fizykę. Ścieżki przecierał Bogdan, który jako starszy brat, trafił tam pierwszy. Czasem nie starczało mu pieniędzy na jedzenie, wtedy spacerował nad Odrą i jadł głóg. Leszek trafił na uczelnię wrocławską po wypadku na obozie integracyjnym nad morzem. Kilka miesięcy wcześniej, jeszcze w Liceum Pedagogicznym w Pszczynie, werbowano młodzież na studia w Moskwie. Leszek zgłosił się razem ze swoim przyjacielem, a moim późniejszym ojcem chrzestnym, Karolem Kowalem:
"Syn Leszek ubiega się, by go władze szkolne wytypowały na studia wyższe do Związku Radzieckiego. Studiowałby tam psychologię i pedagogikę. Najprawdopodobniej wysłano by go do Mińska do Uniwersytetu".(Pamiętniki, Emil Kieloch,1952 r.)
Tata Leszek trzeci w pierwszej kolumnie od prawej
Na plaży w Gdańsku został uderzony piłką w głowę, stracił przytomność i lekarz nie zdecydował się dać mu zgody na wyjazd. Karol wyjechał, a Leszek dostał pozwolenie na wybór dowolnej uczelni w kraju oraz dowolnego kierunku. Poszedł do Wrocławia.
Leszek
Bogdan
Odtąd bracia mieszkali razem. I głodowali razem;) Do podziału był jeden garnitur na egzaminy (dzielili się jeszcze z kolega Tolkiem). Do garnituru ubierali meszty (ale każdy miał swoje!). Gdy zjawiali się w Dziedzicach, siostrzyczki siadały im na kolana i z nich nie schodziły. Babcia Szarkowa zbierała jajka i gromadziła słoninę, żeby zaopatrzyć chłopców do Wrocławia. Dieta wegetariańska znad Odry nie była przecież wystarczająca.
Lusia kupiła im kiedyś spodnie pod choinkę - piękne, granatowe, w białe prążki. Ucieszyli się, gdy znaleźli jedna parę. Byli przekonani, że mają je na spółkę, a okazało się, że są i drugie! Każdy miał swoją własną parę!;)
Na studiach bracia radzili sobie bardzo dobrze. Jak wieść gminna niesie Bogdan zakochał się wtedy bez pamięci w bliżej niezidentyfikowanej pannie, z którą coś nie wyszło i postanowił wtedy, że jeśli nie ta, to żadna inna. I słowa dotrzymał. Natomiast Lesio był niezwykle kochliwy. Bez przerwy właściwie zakochany:) Przywiózł raz do Dziedzic taką chudą, kaszląca panienkę. Babcia Szarkowa załamywała ręce: "Tako chudo, tako chudo, co to za panna tako?" I na msze dawała, żeby Lesio się odkochał, a że miała znajomości u pana Boga, to z chudą Leszkowi nie wyszło;)
Lesio z pannami;)


W niespełna rok po śmierci Heli krewne z rodziny zaczęłynamawiać Emila do ponownego ożenku:
"Pewnego razu w domu odbyła się taka rozmowa:"- Musisz się ożenić - oświadczyła mi babcia (babcia Szarkowa - przyp. swojana) - ja ci tu dalej robić nie będę.
-To nie tak łatwo, "stary dziod" i żenić się!
-Nie jesteś znów taki stary - odparł Leon brat zmarłej żony
-Jeszcze mi się żadna nie oświadczyła - żartowałem  - musiałoby mi się jakich dwadzieścia dziewcząt oświadczyć. Potem będzie przegląd i może którąś wybiorę.
Zorientowałem się, że w obecności babci i jej syna Leona wątpliwej wartości dowcip, więc dodałem:
-Jeszcze rok nie minął po śmierci Heli. I już mam się zająć żeniaczką? Dlatego żartuję. Co mam robić? Mogę tylko żartować.
-Że nie jesteś skory do żeniaczki, to my wiemy. Ile miałeś lat, gdyś się żenił? Przeszło trzydzieści.
-Wiem, że ludzie mówią dużo o moich możliwościach matrymonialnych. Już mi nawet powyszukiwali różne narzeczone. W inspektoracie szkolnym Falgerównę, a tu w Dziedzicach różne kobiety: Jadwigę Buczkównę i inne…
-Ksiądz proboszcz Franek radził…
-Wiem, co radził – wpadłem babci w słowo- Leśniarównę.
-Leśniarównę – odparła babcia- ale nie uznałam to za słuszne. To panna biurowa. Ty potrzebujesz gospodyni. Wymieniłam Anielkę Polokównę. Ale proboszcz powiedział, że to nie byłoby dobrze.
-To bliska krewna- odparłem- Zresztą w tej chwili sprawa mojej żeniaczki nie jest aktualna.
-Żony żadnej mu nie narzucajcie- odparł Leon- tego się nie robi.
-Na dzieci nie licz –tłumaczyła babcia- Nie licz, że się tobą zajmą na starość. Lusia wyjdzie za mąż i zostaniesz sam. Nie ma rady. Musisz się ożenić.
Lusia, która w milczeniu przysłuchiwała się tej rozmowie opuściła nagle kuchnię.
-Na pewno będzie gdzieś beczeć – nadmieniłem.
Miałem rację. Lusia klęczała obok łóżka, głowę miała opartą o brzeg materacu i płakała" (E.Kieloch, Pamiętnik, 1952)
Po powrocie do Gdańska zamieszczę kilka zdjęć z tego okresu. Na razie pozostawiam Was z tymi wspomnieniami.
*strzelanki - to potoczna, kielochowska nazwa śnieguliczki (krzak, który ma białe, niejadalne owoce. Można rozgniatać je w palcach lub rozdeptywać. Rosło kilka takich nieopodal domu rodzinnego. Istniała nawet miara długości "jak stąd do strzelanek";)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz