Wielokulturowość....z kuchni azjatyckiej wprost do śródziemnomorskiej, nie bez zachęty typowego, acz dość mało zaskakującego Włocha. Rzecz się miała w uroczym zakątku, leżącym gdzieś pomiędzy kamienicami starego, bogatego Górnego Wrzeszcza (w odróżnieniu od Dolnego, zwanego Zatorzem, a przeznaczonego dla biedoty - mieszkam tam ja:)).
Stolik zarezerwowano na wieczór. Niestety Włoch, który dzień wcześniej przyjmował rezerwację łypiąc ponętnie swym śródziemnomorskim ślepiem, zniknął w tłumie zwykłych, szarych ludzi, a obsłużyła nas Pani Kelnerka, miła Polka, która w ogóle na nas nie łypała. Oprócz typowego dla nas skandalu polegającego na kilkakrotnej zmianie stolika, bo może ten lepszy, e...., nie..., tamten lepszy, potem jednak...nieeee..., jednak ten pierwszy, lepsze światło:), usadowiłyśmy się w miarę spokojnie składając zamówienie.
Na stole pojawiła się najpierw przekąska w postaci wypiekanego na miejscu chleba. Należało rwać go w palcach, maczać w pachnącej oliwie i sosie vinegret. Karafka czerwonego wina rozluźniła i tak już wyjątkowo luźną atmosferę wieczoru.
Italia... zapadający, ciepły już zmierzch, szmery rozmów, ludzie usadowieni przy kraciastych obrusach okrywających stoły, bambini biegające pomiędzy krzesłami i kelnerzy przemieszczający się w swoich czarnych uniformach, wyczuleni na najmniejszy nawet gest klienta (gestów nie będę przybliżać, ponieważ mam na względzie ewentualnych nieletnich odwiedzających tego bloga:)
I oto:
i spagetti z bazylią i świeżymi pomidorami okraszone kawałkami parmezanu (Grażyna)
Nie byłoby tak prawdziwie, gdyby równie prawdziwe nie było cappucino.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz