Kocham ten ogród. Nie dlatego, że jest angielski, czy francuski, tylko mój. Małymi nóżkami dziecka przedeptywałam jego ścieżki, szukałam ukrycia, budowałam domy i zbierałam nie zawsze dojrzałe owoce (wisiała nade mną groźba "czerwonki", bo jak głosiła legenda rodzinna, czerwonkę wywoływały zielone, niedojrzałe owoce) - a agrest pustoszał, gdy tylko pojawiły się na krzaku.
Ogród rozległy, nieograniczony, pełen przestrzeni ocienionej koroną jedynego, rozłożystego dębu, który stoi do dziś. Migotały w nim cienie i blaski, łaziły po nim koty, rosły żonkile precyzyjnie zajmujące równe rzędy wyznaczone ludzka ręką, i skromne, niewinne podbiały, rosnące byle gdzie, choć wcale niegorsze.
Tu zostało to, co najlepsze - niewinność dziecka, świeże myśli i wyobrażenia, ciepło słońca we włosach, nadzieja, soczystość słów i prostota czynów. I prawda. Oddałabym wszystko.
Ach te jesienne żonkile, tak charakterystyczne dla Czechowic, prawda siostrzyczko? A ilekroć ktoś rozpływa się w zachwytach nad urokiem jesieni, która zresztą też mi się niezwykle podoba, nie mogę się powstrzymaćm, by nie zacytować Wieniawy:
OdpowiedzUsuń"Ustrojona w purpurę, bogata od złota, nie uwiedzie mnie jesień czarem zwiędłych kras, jak po szminką i pudrem starsza już kokota, na którą młodym chłopcem nabrałem się raz."