/swojana/

wtorek, 23 kwietnia 2013

Do Ministra Edukacji;)

Podręcznik dla klasy "0"
Polecenie brzmiało: uzupełnij zdanie odpowiednim obrazkiem, połącz.
Panie Ministrze, dziękuję za zamieszczenie w treściach edukacyjnych wspaniale pouczających treści. Niewątpliwie zostały one skrupulatnie przemyślane.
Wiemy już, co boli Tadka:) :):)
swojanka 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ptasia stołówka na Placu Komorowskiego (tylko dla mało wrażliwych):)

 marmolada, czekolada, przy jedzeniu się nie gada:)

Wiele takich rymowanek pochodzących z czasów króla Ćwieczka zalęgło się w głowie. Im kto znał bardziej kontrowersyjną, tym bardziej był poważany na podwórku.

Jedna, która do dziś odbija się echem, brzmiała tak:

Szły diabły przez piekło,
o cholera jak ciepło, 
wszystkie diabły pozdychały,
tylko jeden został mały,
a ten mały co znów został,
to cebulą w łeb dostał.

Inna, którą wygłaszało się skacząc w gumę (była swojego rodzaju zaklęciem, by osoba skacząca się pomyliła:):
"skuj się diable, dam ci szablę",

były jeszcze  takie:
"siedzi baba na cmentarzu,
 moczy nogi w kałamarzu,
przyszedł duch, babę w brzuch,
baba fik, a duch znikł"   
i
"trunf trunf misia bela,
misia Kasia konfacela,
misia a, misia b, 
misia Kasia kon - fa - ce" 
oraz
"siedzi anioł w niebie,
pisze list do ciebie,
a w jakim kolorze go pisze?"
.....  
"aniołek, fiołek, róża bez,
konwalia, walia, wściekły pies"

i niewątpliwie najbardziej naturalistyczna:

"siedzi misio na kanapie,
pazurkami w tyłku drapie,
co wydrapie to zajada, 
ale smaczna czekolada".

(wersja hard zamieniała swojsko brzmiący tyłek na bardziej dosadną d..., choć już sam akt dokonywany przez  misia kanapowca wydać się może hard:))

albo: 
" poszedł żuczek za chałupkę,
zdjął majteczki, zrobił kupkę,
dobrześ, dobrześ żuczku zrobił,
żeś chałupkę przyozdobił",

 z podtekstem politycznym:
"tu leży Urban Jerzy,
pokój jego duszy,
a w obu grobach po bokach,
leżą jego uszy"  

"chcesz cukierka,
idź do Gierka,
Gierek ma, to ci da" 
wojennym:
"wpadła bomba do piwnicy, 
napisała na tablicy
sos wściekły pies,
tu go nie ma, a tu jest"  

i zachęcające do targnięcia się na swój żywot:
"nie do rymu, nie do taktu,
wsadź se palec do kontaktu"  

lub stosowania praktyk z dziedzin wiążących materię ożywioną z nieożywioną:  

"jak masz chęć, to se wkręć
śrubkę w dupkę
numer pięć" 
 

Tak oto kształtowała się edukacja dzieci w wieku przedszkolnym w Dziedzicach na przestrzeni dziejów. Danasia zna na pewno więcej takich wyliczanek, wszak o wiele dłużej żyje. Inna sprawa, że może już niewiele pamiętać:) Nadal się jednak ładnie uśmiecha i samodzielnie je:) (dzwoniła! odgraża się, że też będę kiedyś w jej wieku:)


piątek, 19 kwietnia 2013

Jeszcze o domu...jak to ze lnem było;)


Słowo! Chciałam wstawić babkę Marjannę...:, ale wyglądała jak mężczyzna...)

Południowa część domu na Piasta kończyła się sienią, nieco szerszą niż z drugiej strony, bo stąd wychodziły też schody na strych. Po kamiennej podłodze wędrował czteroletni chłopczyk. Nie bał się, choć drzwi do ogrodu były zamknięte, a w korytarzu panował zimny półmrok. Tylko kolorowe refleksy dziennego światła przebijały mieniącymi się  kolorami przez szybki umieszczone nad framugą - modre, czerwone i zielone. Dziecko dostrzegło kilka postaci poruszających się harmonijnie, zajętych przerabianiem lnu na sznurki. Matka siedziała za kołowrotkiem, a na wysokości jej głowy umieszczono kiść przędzy lnu oczyszczony już z łusek łodygi. Stopa miarowo wprawiała w ruch koło, praca odbywała się w ciszy i skupieniu. Dłonie sprawnie zwijały przędzę trzema środkowymi palcami tworząc długie sznury. Kobieta śliniła je i zwijała w kłębki. Towarzyszył jej szwagier i stryj chłopca.
Chłopiec zapamiętał kołowrotek, dwie długie deseczki do łamania łodyg lnu i  pręt do podrzucania przędzy lnianej. Wspomnienie to przemieszało się w jego dziecięcej wyobraźni z opowieściami wiejskich bajarzy, obrazami dzieciństwa, odległe i nie do końca pełne, przycupnięte za zasłoną mroku zwieszającą się minionym czasem w zakamarkach sieni.
To był rzeczony Emilek...:)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wielokulturowość....z kuchni azjatyckiej wprost do śródziemnomorskiej, nie bez zachęty typowego, acz dość mało zaskakującego Włocha.  Rzecz się miała w uroczym zakątku, leżącym gdzieś pomiędzy kamienicami starego, bogatego Górnego  Wrzeszcza (w odróżnieniu od Dolnego, zwanego Zatorzem, a przeznaczonego dla biedoty - mieszkam tam ja:)). 


Stolik zarezerwowano na wieczór.  Niestety Włoch, który dzień wcześniej przyjmował rezerwację łypiąc ponętnie swym śródziemnomorskim ślepiem, zniknął w tłumie zwykłych, szarych ludzi, a obsłużyła nas Pani Kelnerka, miła Polka, która w ogóle na nas nie łypała. Oprócz typowego dla nas skandalu polegającego na kilkakrotnej zmianie stolika, bo może ten lepszy, e...., nie..., tamten lepszy, potem jednak...nieeee..., jednak ten pierwszy, lepsze światło:), usadowiłyśmy się w miarę spokojnie składając zamówienie. 

Na stole pojawiła się najpierw przekąska w postaci wypiekanego na miejscu chleba. Należało rwać go w palcach, maczać w pachnącej oliwie i sosie vinegret. Karafka czerwonego wina  rozluźniła i tak już wyjątkowo luźną atmosferę wieczoru. 
Italia... zapadający, ciepły już zmierzch, szmery  rozmów,  ludzie usadowieni przy kraciastych obrusach okrywających stoły, bambini biegające pomiędzy krzesłami i kelnerzy przemieszczający się w swoich czarnych uniformach, wyczuleni na najmniejszy nawet gest klienta (gestów nie będę przybliżać, ponieważ mam na względzie ewentualnych nieletnich odwiedzających tego bloga:)
I oto:
małże na białym winie (Katarzyna)
i spagetti z bazylią i świeżymi pomidorami okraszone kawałkami parmezanu (Grażyna) 


Nie byłoby tak prawdziwie, gdyby równie prawdziwe nie było cappucino.

Dla dopełnienia cudownych wrażeń spoczywających na naszych kubkach smakowych potraktowałyśmy je deserem tiramisu. Podzieliłyśmy go na trzy, by zapobiec wrażeniu, że jesteśmy osobami objadającymi się bez umiaru:).
 Kolację tę należy zaliczyć do nadzwyczaj udanych, lekkich i po włosku radosnych. Jedno jest pewne, jedzenie jest tym

smaczniejsze, im milsi są ludzie, którzy nam towarzyszą (z Księgi Mądrości swojany, rozdz.1, paragr.1):)





 

niedziela, 14 kwietnia 2013

Sushi w najsłynniejszej restauracji w mieście;)

Pod okiem wybitnego specjalisty Jarosana odbyłam przyspieszony kurs przyrządzania sushi. Jedyne co pamiętam to nieprzebrane ilości ryżu, ryb i innych stworzeń, które w twórczym szale umieszczałam zgodnie ze wskazówkami Mistrza we wskazanym miejscu. Paluszki trochę topornie zwijały bambusową matkę, coś wypadło, coś wpadło, coś się podjadło (czego Mistrz nie aprobował stosując subtelną przyganę). Ważne jednak czy i jak dotarliśmy do końca. Ów koniec nie był zwykłym końcem a Wielkim Finiszem;) Niezmącony spokój Jarosana, który  zademonstrował jak ułożyć maki na półmiskach oraz udekorować stół, przyczynił się do mistycznej wręcz atmosfery szkoleń;) Krople aromatycznego i intensywnego wasabi zazieleniły białe, prostokątne talerze, tuż obok spoczęły kawałki marynowanego imbiru, a drewniane pałeczki przycupnęły w pobliżu tak, by każdy spragniony jadła, mógł zaspokoić niebawem swój apetyt. Szkoleniom towarzyszyło przemywanie gardeł szlachetnymi napojami, wprawdzie nie powiązanym bezpośrednio z kulturą wielkiego Wschodu, ale równie udanymi:)

 

I reakcje klientów...